Czekając z niecierpliwością na nową książkę Simona Reynoldsa (Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz: postpunk 1978-1984, Krytyka Polityczna 2014) warto wrócić do jego kanonicznej pracy, która niestety nie doczekała się jeszcze tłumaczenia na język polski, czyli do książki pt. Retromania: Pop Culture’s Addiction to its Own Past.

Autor analizuje w niej wiele ważnych wątków, m.in.: zjadanie własnego ogona przez (pop)kulturę, nieustanny jej bricolage, remiksy i cyklicznie powracające nawiązania stylistyczne, determinowane formą nośnika zmiany w odbiorze muzyki i wiele innych. Wyłania się z tego całkiem smutny obraz inercji i braku oryginalności we współczesnej kulturze, mnie jednak najbardziej zainteresowała ostatnia z wymienionych przeze mnie kwestii – nośnik, a dokładniej obecna moda na kasetę.

Skąd się wzięła ta fetyszyzacja maleńkiego pudełka, nie tak dawno skazanego na wymarcie? W kategorii nośników nawet nie tyle, że przestał być poważnym graczem (jeśli taka pozycja na rynku muzycznym w ogóle jeszcze istnieje), co skazany był na wyginięcie niczym dyskietki 3,5 cala. Sony zaprzestało nawet produkcji kultowych Walkmanów.

Okazuje się, że obecnie prawie każda szanująca się alternatywna wytwórnia ma w swoim katalogu kasety, a niektóre specjalizują się wyłącznie w nich (Wounded Knife, Sangoplasmo).

Jeszcze inni zajmują się ich piraceniem - podobno cały czas funkcjonuje „drugi obieg” kasetowy polegający na nieformalnej dystrybucji.

Czym właściwie jest ów przedmiot? Kaseta CC lub z ang. Compact Cassette – kaseta kompaktowa. Zgrabny, niewielki plastikowy obiekt z nawiniętą na szpuli taśmą. To gra z naszym wyobrażeniem materializacji dźwięku? Czy sentymentalna podróż do czasów gdy nagrywało się składanki i długopisem przewijało taśmy? Zastanawiające czy poprzez tę namacalność jest dla nas bardziej zrozumiała, przystępna? W tym boomie na retro, vintage, vinyle i właśnie kasety widzę sentyment nad utraconą kontrolą. Z jednej strony mamy już dosyć wszechobecnej nadprodukcji, z drugiej może jednak ten szacunek do konkretnego obiektu, a nie do zerojedynkowego kodu, pozwala nam na nowo doceniać muzykę. No bo kto z Was, tak z ręką na sercu, odsłuchuje te wszystkie ściągane płyty? Winyle wydają się mieć jeszcze większą moc niż kasety, najlepiej odwzorowują dźwięk, ale one są zdecydowanie najdroższe w produkcji, a co za tym idzie i najbardziej kosztowne dla odbiorcy.

Co wybór nośnika daje samej muzyce? Znów nagrywamy w analogowych studiach, dążymy do jak najbardziej naturalnego, miękkiego brzmienia… Dlaczego więc na nowo je cyfryzować? Magnetofon, odtwarzając kasetę, poprzez pracę swojego silnika, staje się nie tylko przekaźnikiem dźwięku, ale i faktycznym emiterem - dokładniej współemiterem. Widać tu zarówno echa myśli Marshalla McLuhana („medium jest przekazem”) jak i Johna Cage (rola dźwięków pozamuzycznych). Wszystkie te piski, zgrzyty, szumy stają się dodatkową wartością muzyczną dla odbiorcy, antycypowaną, lub też nie, przez artystę. Dochodzi do tego fizyczna degradacja nośnika, jakim jest kaseta – systematyczne zwiększanie się szumów, które powstają wraz z kolejnymi odtworzeniami, na niekorzyść pierwotnej materii. W dodatku kaseta utlenia się dużo szybciej niż płyta kompaktowa, stąd ten proces jest szybciej zauważalny.




Czyli jak zwykle dochodzimy do dychotomii natura versus kultura? Czy to tylko poszerzanie pola walki? A może przewrotnie, tak naprawdę nie ważny jest nośnik tylko jego zawartość? Odpowiedź pozostawiam Wam, ja włączę lepiej kasetę Paper Cuts...



Łukasz Strzelczyk /Trzecia Fala/